
Nie wiem jak u was, ale przez długi czas uważałam, że rutyna kuchenna kanapką stoi. Kanapki na śniadanie (jeśli nie płatki, ale tymi jakoś się nie najadałam), kanapki na drugie śniadanie i kanapki na kolacje. Do kanapki wiadomo – plaster szynki lub sera, ewentualnie przyozdobienie sałatą i kółkiem wyciętym z pomidora. Kanapka to i z samym masłem może być, zwłaszcza jak gdzieś zachęcająco parują parówki. Chleb powszedni nam dany, na tyle sposobów wykorzystywany! Po zielonej stronie mocy szynka odpada, świadomość procesów produkcyjnych nakazuje również odrzucić sklepowy wyrób seropodobny. Co zamiast tego? Warzywne pasty i smarowidła są na topie, a hummus niekwestionowanym ich królem! Ja jednak uwielbiam konsystencje i smak wegepaszteciorów, które niestety są nieco bardziej czasochłonne. I znów blog Marty Dymek służy pomocą w tej kwestii. Dzisiaj przedstawię moje krótkie zmagania z pasztetem pieczeniowym, który jest pochodną wegańskiego sosu pieczeniowego. Zatem dwie pieczenie na jednym ogniu! (konkretniej na ogniu i potem jeszcze trochę w piekarniku 😉 )
Pasztety mają różne bazy, najczęściej strączkowe z dodatkiem kaszy jaglanej. Lubię jednak takie „recyklingowe”, czyli wykorzystujące niepotrzebne elementy warzywne z innych przepisów. Mam poczucie zwycięstwa w kuchni, bo za jednym zamachem robi się więcej potraw, a przy ograniczonym czasie to wielka zaleta. Na stronie jest m.in. przepis na pasztet z warzyw z wywaru do żurku. Po niego sięgnęłam najpierw, naturalne wydawało mi się robienie bazy pod zupę i potem działanie na warzywach. Widziałam już wtedy bohaterów dzisiejszego wpisu, ale robienie sosu… to wydało mi się bardzo dziwne i niepotrzebne.

Po części moje heheszkowanie nad wegańskim sosem pieczeniowym, było jeszcze pokłosiem śmiania się z wegeludków, którzy mają wegeparówki, wegeschabowego, a teraz wegesos z pieczeni bez pieczeni. Nawet w tradycyjnym podejściu do kuchni, sos przez lata wydawał mi się produktem ubocznym, powstającym tylko przy okazji prawdziwego dania. Robienie go oddzielnie BEZ tego dania zdawało się jakąś kulinarną abominacją. Ostatecznie zdecydowałam się na jego uczynienie tylko ze względu na pasztet, czyli niejako odwróciłam kolejność chcenia próbowania potraw. Dziękuję ci pasztecie, żeś mnie do tego zachęcił ❤
Uwierzcie mi, nie wiem które z tych dań jest smakowitsze. Sosisław wypełniony po uszy umami jest banalny do poczynienia (2 cebule, 2 laski selera naciowego, 2 ząbki czosnku, marchew, pietruszka i jechane!) oraz przepyszny do podlewania nim wszystkiego. Tymianek i rozmaryn to przyprawy z którymi przeprosiłam się tak samo jak z oderwanym od wszystkiego czynieniem sosu. Pokochałam też karmelizowanie warzyw, które robi dobrze obu daniom. W ogóle karmelizowanie warzyw… to też stosunkowo świeże odkrycie. Jeśli do smażonych warzyw lub grzybów w pewnym momencie dorzucisz niewielką ilość cukru i dodatkowo przecier pomidorowy i sos sojowy (patent, który już poznałam przy leczo z boczniakami) to… o nom nom nom nom. Nawet teraz, siedząc sobie najedzona przed komputerem, czuję jak ślina mi zalewa twarz. Nic więcej, tylko robić i pałaszować…

PLUSY
- za jednym gotowaniem masz pyszniutki dodatek do obiadu/kolacji oraz pyszniutkiego paszteciora na kilka dni do kanapek
- milion umami!
- mało produktów wyjściowych (jeśli spiżarka zaopatrzona jest w takie must have jak sos sojowy, przecier pomidorowy, cukier trzcinowy, tona kaszy jaglanej, szuflada przypraw).
MINUSY
- sosisław się za szybko kończy
- pasztet po upieczeniu jest mocno wilgotny i w sumie rozsmarowuje się na chlebie jak pasta (Nie przeszkadza mi to, ale byłam zaskoczona za pierwszym razem i miałam taką myśl „po kij ja to piecze, jak to potem takie rozlazłe”. Potem spróbowałam i momentalnie wywietrzały mi z głowy wszelkie marudzenia).
Jak dla mnie 10/10. Polecam 😀 😀 😀
W odpowiedzi na “Wegepieczeniowe cuda. O nom nom nom nom”
Ojej. Musisz mi takie dac do zjedzenia jak przyjadę ;3
PolubieniePolubienie