Kategorie
Pokój zwierzeń

Inglisz is soł hard… Łer łos maj motiwejszon end łer it is nał?

Nie wiem jak wy, ale ja angielskiego uczyłam się od zawsze. Angielski w przedszkolu i podstawówce, angielski w gimnazjum, korki z angielskiego. W liceum byłam nawet na profilu prawno-lingwistycznym, co w praktyce oznaczało bardzo bardzo dużo angielskiego. Na jednych studiach angielski, na drugich, na trzecich… Wszędzie angielski! I wiecie co? Gó… znaczy… eee… ekstrementy! Tyle z tego angielskiego pozostało. Wszystko rozbija się jak zawsze o motywację, o której chciałabym dzisiaj trochę pogadać przez pryzmat nauki języka obcego. Zacznę ochoczo od tego, co nie działa.

… bo twoim koleżankom świetnie to wychodzi.

Z całego okresu dorastania pamiętam bardzo dobrze trzy dziewczyny, które tak świetnie radziły sobie z językiem, że zazdrośnie (żeby nie powiedzieć zawistnie) spoglądałam na ich efekty. Pierwszej rodzice sponsorowali korepetycje. Na początku też brałam udział w tych zajęciach, było całkiem zabawnie. Niemniej jednak powtarzaliśmy cały czas rzeczy, które pamiętałam z zajęć w szkole i w pewnym momencie powiedziałam, że to strata pieniędzy. Bardzo nie lubiłam czuć, że tracono na mnie pieniądze. Zatem przestałam chodzić, ale ów znajoma nie zrezygnowała. Już kilka miesięcy później śmigała z językiem, że aż miło, no bo wiecie… materiał ze szkoły się skończył i robiła dalej nowe rzeczy, zdecydowanie szybciej niż pozostali. A ja zostałam w tyle i znienawidziłam angielski.

Jeśli chodzi o drugą, to w tym samym czasie zaczęłyśmy się uczyć w liceum francuskiego. Ona jednak jest typem wojowniczki. Postanowiła zdawać maturę z tego języka, obłożyła się materiałami, komputer uczciwie poza grami służył do zdobywania tej umiejętności. Zaparła się, a im częściej słyszałam „bądź jak ona, zobacz jak świetnie sobie radzi!” tym bardziej nabierałam niechęci do francuskiego i nauki jako tako. Przecież i tak nie będę tak dobra, by ją doścignąć. Kompletnie do głowy nie przychodziło mi, że to nie jest żaden wyścig, że nie o to w tym wszystkim chodzi.

Trzecia koleżanka kochała oba te języki, chłonęła całą sobą w każdej wolnej chwili uroki obcej mowy. Śmigała, że aż miło, pochłaniała kolejne książki w oryginałach, potrafiła podczas spotkania zachwycać się brzmieniami różnych słów, które zapadały jej w pamięci podczas lektury. Była najbardziej zaawansowaną lingwistką jaką znałam. Podziwiałam ją (i zazdrościłam oczywiście!), zdając sobie sprawę że nigdy nie osiągnę jej poziomu. Nie muszę mówić, że i ją stawiano mi za wzór, wtedy jednak z pomocą przyszła mi teoria 8 typów inteligencji prof. Gardnera. Ot po prostu, nie ma co się uczyć, bo nie mam inteligencji lingwistycznej! Także sprawa załatwiona, polski love forever, po temacie.

…bo jeśli nie zaczniesz się uczyć, to nie zdasz.

Stara jak świat metoda edukacyjna polegająca na zastraszaniu dzieci i młodzieży, wciąż o dziwo znajduje uznanie. Mi początkowo w szkole szło zdecydowanie zbyt łatwo bym to odczuła na własnej skórze, aż do czasów licealnych. Jak wspominałam, profilowanie mojej klasy zobowiązywało mnie do angielskiego na wysokim poziomie. Mieliśmy sporo godzin, testy początkowe wskazały, że jestem w grupie bardziej zaawansowaniej. Teoretycznie, po ukończeniu 3 lat szkoły, mogłam z łatwością zdać FCE, a przy odrobinie zaangażowania nawet CAE. Wszystko było pięknie, aż do pierwszej lekcji, kiedy okazało się, że na spostrzegawczości i zapamiętywaniu rzeczy li tylko z zajęć daleko się nie zajedzie. A co więcej, jeśli się dobrze nie jedzie to atmosfera i idąca za nią presja w klasie była… no delikatnie mówiąc terapią dla mnie wstrząsową.

W pierwszym semestrze po raz pierwszy mój stres zaczął mieć odzwierciedlenie w ciele. Zaczęłam słabo się czuć przed lekcjami angielskiego, mieć migreny, wymiotować z nerwów. Na zajęciach ledwie co kontaktowałam, zeszyt i książki były umęczone gnieceniem mokrych od potu rąk. Kolejne (regularne) kartkówki ze słownictwa ciągnęły mnie na dno dna, w dzienniku rósł lasek jedynek. W domu wgapiałam się w słówka, ale jakoś kompletnie nie pozostawały one w głowie. W połowie listopada anglistka miała już taki poziom irytacji, że zadzwoniła do mojej mamy obwieszczając jej, że to wielki skandal, że nigdy nie spotkała się z takim lekceważeniem a przecież angielski to najważniejszy przedmiot w szkole, że wystawia mi niedostateczny na semestr (tak tak, taki semestr co się kończył w styczniu). I tak przez kolejne semestry przedzierałam się jedynkami i dwójkami do wymarzonej trójki. Dlaczego o tym wszystkim piszę? Z podstawowej matury dostałam 97%, z rozszerzonej 70%. To był dla mnie oczywisty komunikat, że to z tą babeczką było coś nie tak, a nie ze mną. Z resztą… przecież nie muszę znać słów na bakłażan czy nieżyt żołądka. Przecież umiem się dogadać, prawda?

…bo trzeba się dogadać.

No właśnie dogadanie się jest w gruncie rzeczy bardzo proste. Jeśli masz ochotę gdzieś dotrzeć, to w kilku prostych zdaniach da radę wszystko ogarnąć. Zamówisz jedzenie, kupisz bilety. I feel bad – to bardzo uniwersalne stwierdzenie gdy coś ci dolega, osoba chcąca pomóc domyśli się raczej z kontekstu co konkretnie nam jest. Na upartego, wspominając jeszcze czasy szkolne, opowiesz coś plus minus o ksiażkach które czytasz, kilka słów o swojej rodzinie i pracy. Najczęściej spotykałam osoby, które były bardzo życzliwe – jeśli nawet znały angielski lepiej, to bez problemu podpowiadały słowa, dopytywały jeśli czegoś bardzo niezrozumiały. Zatem przepraszam, ale dogadanie się nie jest żadnym argumentem 😛

… bo jeśli chcesz jeść popkulturę, to brak znajomości angielskiego cię upośledza!

Na głowę, na pomyślenie, dwujęzyczność to podstawa funkcjonowania w dzisiejszym świecie. Poznałam dużo osób, które jednak świetnie radzą sobie w nim i bez tego. Chciałam być lepsza od nich – wydałam przez lata małą fortunę na książki do nauki angielskiego (niemieckiego, francuskiego, włoskiego, rosyjskiego…), ćwiczenia, samouczki, kasety i płyty, czasopisma, beletrystykę obcojęzyczną czy w końcu poradniki o tym jak uczyć się języków, żeby to miało sens. Może gdybym przeszła te kursy, gdybym nie poddawała się po pierwszych lekcjach… może byłabym poliglotką. Niestety, jeśli chodzi o motywację zewnętrzną prześlizgiwałam się przez system po linii najmniejszego oporu, a wszystkie te nakupowane cuda porosły kurzem i wylądowały w końcu w kartonie „na potem”. Z kolei motywacja wewnętrzna do nauki języka nigdy nie istniała. Do czasu…

Będą już ponad dwa lata, odkąd moje życie drastycznie przystopowało, a ja zyskałam czas, żeby pomyśleć o co mi w ogóle w nim chodzi. Nie mówię, że to proces zakończony (chyba nigdy nie powinien nim być), niemniej jednak poznajdowałam sobie kilka zainteresowań niezwiązanych z pracą. Między innymi zaczęłam oglądać więcej filmów, być na bieżąco z premierami kinowymi i ich okolicznościami powstawania. Odkrywałam też fantastyczne opowieści w grach komputerowych, ich złożoność i wyjątkowość, której nie daje kino. Zapragnęłam być na bieżąco, chciałam jak najwięcej wyciągać z tych doświadczeń. A stety/niestety aktorzy, to nie tylko twarz i gesty, to również barwa i modulacja głosu. Gry częściowo są przetłumaczone (czy to rzadziej z dubbingiem, czy nieco częściej z napisami) ale… są i takie, które nie są, a chcę i ich spróbować (jednym tchem wymienię Depression Quest oraz Disco Elysium). Co więcej, napisy mogą być najgenialniejsze na świecie, ale zabierają oczy z obrazu, muszą też być rodzajem skrótu myślowego, jeśli słowa wypowiadane przez bohaterów mkną zbyt szybko. Żeby tego było mało, jako początkujący popkulturożerca zderzałam się co rusz z barierą językową w wywiadach i artykułach dotyczących moich ulubionych twórców.

Nagle się okazało, że nie ma znaczenia kto jest lepszy i do kogo powinno się równać, że nie chodzi o oceny ani nawet wychwalaną pod niebiosa komunikację na wyjazdach. Dojmujące poczucie, że coś mnie omija, jest świetną pożywką dla rosnącej frustracji. I wiecie co? No nie da rady tego ominąć. Jeśli chcesz wiedzieć, jeśli coś cię ciekawi dla samej ciekawości i czystego zainteresowania… no to trzeba usiąść na dupie i cierpliwie sprawdzać słówka, uczyć się zwrotów wyrazowych, nieco liznąć gramatyki. No bo ile razy można prosić męża, żeby ci powiedział o co chodzi? Także ten… myślicie, że przez osmozę podbije sobie nieco umiejętności lingwistyczne? A może jednak jakiś kurs ogarnąć?

Autor: Alicja

Mój typ osobowości to Działacz czyli ENFP (ekstrawertyk, intuicyjny, uczuciowy, obserwujący). Tak długo nie wiedziałam o czym pisać, że będę pisać o wszystkim :) Z zawodu muzyczka i nauczycielka (ach te feminatywy!), w domu amatorka kulinariów i czytatorka miliona poradników. Uwielbiam grzebać sobie i innym w głowach, dla relaksu konsumuję popkulturę.

6 odpowiedzi na “Inglisz is soł hard… Łer łos maj motiwejszon end łer it is nał?”

To jest najlepsza motywacja i zarazem najlepszy sposób nauki języka, jak już ma się podstawy! Tylko trzeba się nauczyć ignorować pojedyncze nieznane słowa, a nie siedzieć ze słownikiem, bo tak się nie da 😉 Polecam gry/filmy w oryginale z ANGIELSKIMI napisami, nie masz wrażenia, że NIC nie czaisz, a jednocześnie mózg musi popracować 🙂
Jeżeli jestem jedną z koleżanek o których wspomniałaś, to dodam na swoje usprawiedliwienie, że ja właśnie łatwo łapię języki, więc siłą rzeczy zawsze chętnie się ich uczyłam 😉

Polubione przez 1 osoba

Ech jo, masz absolutną rację. Ostatnio jestem z siebie dumna, że napisy zaczęły mnie drażnić, bo przecież słyszę, że oni mówią więcej i ciekawiej. Jest nadzieja! Najgorzej wywiady, jak youtube wrzuca ci radosne cokolwiek, a ludziki tak niewyraźnie mamroczą pod nosem, jakby to było udźwiękowienie jakiegoś polskiego filmu.

Polubienie

Też tego nie znoszę 😉 Niektóre filmiki da się obejrzeć tylko w słuchawkach!

Polubienie

Seriale z angielskimi napisami! ALBO SESJE RPG GDZIE SĄ TYLKO ANGIELSKIE NAPISY 😛 Można nauczyc się nazw broni, o których nie miałas pojęcie 😛 Moja znajomośc angielskiego skoczyła mocno w górę gdy zajarałam się serialami BBC i nie chciało mi się czekeać na polskie napisy, więc pochłaniałam je po angielsku 😛 Co do kursów to mam ambiwalentne podejście, sama nie jestem pewna czy mi jakoś bardzo pomogły czy po prostu… były.

Polubione przez 1 osoba

No ja właśnie też mam ambiwalentne podejście, choć jeśli bym chciała podejść do FCE albo CEA noto bez profesjonalisty sobie raczej nie podejdę. Uprzedzając pytania – wymagania ministerialne do następnego stopnia awansu.

Polubienie

Dodaj komentarz